11. 24-11-2011, Phu Quoc, wycieczka na północ wyspy

I znowu sobie pospaliśmy. Zapowiada się kolejny dzień bez pośpiechu.
Śniadanko, rzut oka na hotelowy basen. Bo jesteśmy tu trzeci dzień, a nad basenem jeszcze nie byliśmy


Nasz Kolega postanowił nam dziś nie towarzyszyć, więc zaraz po śniadaniu w towarzystwie dwóch Dziewczyn wyruszam w drogę. Plany na dziś to północna część wyspy.
Dzień wcześniej pytaliśmy o podobną wycieczkę w miejscowych biurach. Podali nam cenę z kosmosu, chyba jakieś 50 dolców od osoby. Więc postanowiliśmy, że pojedziemy tam sami.
Dziewczyny początkowo zamierzały jechać skuterkami. Pojechałyby same bo ja na skuter nie zamierzałem siadać. Nie w Wietnamie. Chyba trzeba się tam urodzić żeby załapać o co chodzi w ruchu ulicznym ;)
Na szczęście sprytnie przekonuję je, że lepszym rozwiązaniem będzie taksówka. Zaraz po wyjściu z hotelu nagabujemy pierwszego napotkanego taksówkarza. Taksówki są zawsze i wszędzie tam, gdzie tylko o nich pomyślisz.
No więc z naszym Taksówkarzem uzgadniamy warunki. Od razu możemy przypuszczać, że łatwo nie będzie. Ale najważniejsze warunki uzgadniamy. My rozumiemy, że będziemy jechali wg wskazań taksometru, On rozumie gdzie ma jechać dzięki mapce zabranej z hotelu. Ręce już trochę bolą przy pierwszej rozmowie. Ale co tam, damy radę...
Już po mniej więcej pierwszych 2-3 kilometrach widzę po oczach Koleżanek, że są mi wdzięczne, że wybiłem im z głowy skutery. Swoją drogą ciekawe czy by jeszcze do dziś nie jeździły po tej wyspie poszukując właściwej drogi na północ...
Pierwsze miejsce jakie odwiedzamy to jakaś pagoda na trasie. Ta, która pokazaliśmy Panu na mapie. Skoro dojechaliśmy, znaczy się rozumie...

 Okazuje się że ta pagoda niczym specjalnym się nie wyróżnia. Ale moje Koleżanki są bardzo "PAGODALUBNE" więc nie protestowałem ;)
10 minut na zdjęcia i jedziemy dalej.
 I jedziemy. Kolejne co Panu pokazaliśmy na mapie przed wyjazdem to "pepper garden". Ale jedziemy, jedziemy, wg wrodzonego instynktu już dawno te pieprzowe ogrody powinny być. A my nadal jedziemy. Głośno rozmawiamy sobie - po polsku oczywiście - że może jednak niezbyt szczegółowo nas zrozumiał, ale już nawet nie chce nam się zaczynać gadki od początku.
Generalnie Gość wygląda na jakieś 15 lat. Nie do końca nas to dziwi bo oni wszyscy wyglądają na 15 lat w tym Wietnamie. No więc jedziemy... Taksometr kręci się jak szalony, a my jedziemy. Po pewnym czasie taksometr zwalnia. Nieco lżej na duszy. Później się okaże, że nie taki diabeł, znaczy się taksometr straszny więc już nie będę się rozpisywał jak to jednak podjęliśmy próbę rozmowy z Panem na temat kosztów. Próby, która zakończyła się telefonem do jakiegoś zaprzyjaźnionego tłumacza ;)
Nic to - widoki wynagradzają wszelkie nasze obawy.





Dojeżdżamy do jakiejś wioski. W miejscowej świątyni zaskakują nas dzieciaki, które zaczepiają nas znacznie lepszą angielszyzną od naszej. W sumie nie zaskakują. Bo zabrzmiało to jakbyśmy byli mistrzami angielskiego ;)
Dzieciaczkom zostawiamy długopisy i cukierki mimo iż raczej tego nie oczekiwały.





Luzik.....

Wiejską uliczką schodzimy nad morze. Obserwują nas. Chyba niezbyt często widzą tam białych. Aż głupio zdjęcia robić bo wiemy, że obserwują każdy nasz ruch.
Morze zupełnie inne od tego, jakie widzieliśmy w okolicach naszego hotelu. Powiedzmy - mniej czyste.

Dzieciaki chętnie pozują



Postanawiamy wracać w kierunku naszej taksówki, bo jednak zbyt pewnie w tych zakątkach się nie czujemy. Po drodze, uciekając przez przejeżdżającym skuterkiem wdeptuję się w świeżo wylany beton. Jeżeli ktoś z Was trafi kiedyś do tej wioski koniecznie musi znaleźć "Aleję Gwiazd", na której to ja pierwszy zostawiłem odcisk swojej stopy. W końcu panisko to panisko ;)

Centrum wioski... Spokój, cisza, nikt się nigdzie nie spieszy...



Szczęśliwie docieramy do taksówki. Jedziemy. Pan już bardziej spokojny, my zresztą też, bo taksometr wolniej się kręci (taksometr zaczyna się wolniej kręcić po przejechaniu pierwszych chyba 30 kilometrów). Pan sam proponuje nam miejsce kolejnego postoju. Wie Chłop co robi, bo widoki są fajne.






Jedziemy dalej. I tu zaskoczenie. Bo już się nie odzywamy a tu nasz Pan zatrzymuje się raptem obok czegoś, co cały czas rosło wzdłuż naszej drogi. Okazuje się, że to właśnie ogród pieprzowy i to taki nasz prywatny. W sensie, że nie musimy płacić za wstęp bo po prostu jesteśmy na czyimś polu pieprzowym.
Właśnie - Phu Quoc słynie ze swoich upraw pieprzu. Pieprz można kupić wszędzie. Podobnie jak sos rybny, który produkuje się tylko na tej wyspie.
Ale pieprz...




No i to był koniec zwiedzania. Pozostał już tylko powrót do hotelu.
Wspominałem że nasz Kierowca wyglądał młodo. Nie udało mi się zrobić lepszego zdjęcia, ale z profilu też nie wygląda staro, co nie? ;)
OK, młody, nie młody, ważne że szczęśliwie dowozi nas do hotelu.
Łącznie przejechane 75km, cena do zapłaty to 1.035.000 dongów. Rozumiecie? Ponad milion za wycieczkę! No, ale na biednego nie trafiło ;p
Ok, w przeliczeniu na dolary to 50 dolarów. Za trzy osoby. Z biurem podróży kosztowałoby to nas 150 dolarów. Mówiłem, że taksometr nie gryzie? ;)

Tyle wycieczka. Po tak męczącym dniu Człowiek potrzebuje jednego. Dwóch. Spraw...
Kawa i plaża...
Więc kawa w pokoju - próba zakupionego w Hoi An kocherka na przywiezionym z Polski kubeczku z bałwankiem

i plaża. Ta choinka  na plaży cały czas nas kręci


Panowie rybki łowią



jeszcze raz nasza plaża




noga ratownika


czego to Człowiek z nudów nie wymyśli...






Wczoraj wspominałem, że dziś będzie chyba najładniejszy zachód słońca. Więc teraz pokatuję Was trochę zdjęciami tego zachodu. Seria dla wytrwałych...






to nie fotomontaż. W pewnym momencie morze rzeczywiście było złote...



A później już tradycyjnie. Night market, jedzonko, picie, zakupy w sklepie po drodze, plaża i dobranoc...
Dzień jak co dzień... ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz