12. 25-11-2011, Phu Quoc, wędrówki po miasteczku Duong Dong

Piątek.
W Polsce ludzie są w pracy, niektórzy żyją już nadchodzącym weekendem.
A my na wakacjach. Dzień jak co dzień ;p
Czwarty dzień na wyspie więc już jesteśmy nieco opaleni, nieco wypoczęci, nieco plażą znudzeni. Więc żeby się nie "męczyć" dziś dzień postanawiamy zacząć od zwiedzania miasteczka.
Wczoraj wieczorem przestudiowaliśmy dokładniej plan miasta i odkryliśmy, że po drugiej stronie rzeki (tej nieturystycznej stronie) jest jeszcze dość dużo ulic. I to, co mnie najbardziej interesowało - jest tam miejscowy bazarek. Miałem nadzieję, że nie będzie to taki bazar jak Night Market z muszelkami, breloczkami i okularami przeciwsłonecznymi. Nie myliłem się.
Po śniadaniu i obowiązkowym posiedzeniu przy internecie w hallu hotelu wyruszyliśmy do miasta. Bez problemu odnaleźliśmy most zwodzony prowadzący na drugą stronę rzeki, przy którym byliśmy pierwszego dnia. Zdjęcia mostku później, przy powrocie. Teraz przez ten most przechodzimy obserwując pracujących rybaków.

Po drugiej stronie rzeki, zaraz w lewo, zaczyna się bazar. Na pierwszy rzut oka widzimy, że turystów tam jak na lekarstwo, a towar na półkach zupełnie inny, niż po turystycznej stronie rzeki. Fotografujemy więc wszystko co się nie rusza i co się rusza. Jeszcze lub już...


Ulica główna targowiska, od której w prawo rozchodzi się cała masa uliczek i ścieżek




Owoce, których nazw w większości nie znam


suszone ryby, krewetki i inne morskie dobrodziejstwa


 tu to samo tylko na świeżo

 zakład krawiecki jakich będzie jeszcze dużo w tym poście

 przynajmniej ten owoc rozpoznaję. Chociaż w smaku zupełnie niepodobne do "polskich" bananów





 O! Tu wiem! Na pierwszym planie longan i granaty




A to nie wiem co to jest i żałuję, że nie dopytałem. A w sumie nie żałuję, bo po tej stronie rzeki znajomość języków obcych nie występuje raczej. O czym się przekonamy już za chwilę.


O właśnie. Postanowiliśmy w końcu zejść z głównej uliczki. Idziemy, idziemy i widzę pałeczki. Jako że pałeczkami jem już od mniej więcej dziesięciu dni postanawiam, że kupię sobie jakiś komplet. Wcześniej oglądaliśmy już pałeczki. Ceny kształtowały się od 100 do 300 tysięcy (5-15 dolarów). W miejscach dla turystów. Pytam więc Chłopaka - "how much"? W odpowiedzi słyszę "yyyy???" I Chłopak znika. Pojawia się z drugim. Więc ja znowu how much trzymając w ręku pałeczki. Nie wiem, może w języku wietnamskim słowo yyyy oznacza jakąś cyfrę, bo ten mi odpowiada tak samo. Mam zamiar już zrezygnować i spieprzać z tego zaułka, gdy raptem z jakiejś torby wyłania się ładna Dziewczyna i mówi "tłenty tałzen". Rozumiecie? Jednego dolara. Za 20 pałeczek drewnianych. Nawet nie miałem sumienia się targować. Wziąłem dwa komplety. Mają przebitkę na tych turystycznych bazarkach, co?
Chwilę później widzę poniższą wiązankę kocherków do kawy. Od razu przypominam sobie gehennę targowania się w Hoi An, gdzie z 60tys za sztukę utargowałem je z wielkim bólem do 30tys (1,5 dolara). Tu, nauczony doświadczeniem z pałeczkami, kategorycznie zabraniam mojemu towarzystwu zadawania pytań na temat ceny kocherków. Do dziś nie wiem ile kosztowały, i chyba wolę nie wiedzieć. Słyszałem, że można je kupić po jakieś 1,70PLN.

To też nie wiem co to jest. Niektóre z tych woreczków miały oczka...



rambutan - owoc, który znam jeszcze z Tajlandii i Sri Lanki. Pycha!!!

Winogrona. Słodziutkie...

Nie wiem dlaczego, ale mandarynki zawsze sprzedają tam z gałązkami. ładnie to wygląda

Dragon fruit. Owoc smoczy


Opuszczamy bazarek i postanawiamy głębiej wejść w tę "dzielnicę"



Wózki mają nieprzeciętne.
 Widzicie białych na ulicy? Ja nie

Ludzie bardzo życzliwi, sami się wystawiają, żeby im robić zdjęcia...



Jakaś pagoda po drodze. Moje "PAGODYNKI" nie mogą sobie odpuścić.

O dziwo - pojawia się raptem jakiś Pan, który zaprasza nas do środka i nie chce za to pieniędzy...

zajezdnia ;p

chyba gdzieś w okolicy jest szkoła, bo widzimy całą masę Dzieciaków na rowerach. Chociaż po Dziewczynach sądząc jest to co najmniej gimnazjum.





Zapuszczamy się dalej. Po drodze jakieś piwko i sprite w knajpce gdzie jesteśmy niesłychaną atrakcją i kelnerki nawet nie ukrywają, że cały czas gadają na nasz temat. Nie rozumiemy, może to i dobrze. Zresztą my nie jesteśmy im dłużni i też je obgadujemy. Po polsku.
W pewnym momencie Mirek (ten drugi) nas opuszcza (nie po raz pierwszy już), więc sam z Dziewczynami wędrujemy takimi uliczkami, że ludzie zamykają przed nami okiennice z obawy przed nalotem Obcych. Żartuję, jest sympatycznie...

Przyznam, ze trochę po tych uliczkach się pokręciliśmy. Mi się skończyła woda do picia. A jak mi się kończy woda do picia i nie widzę w zasięgu wzroku następnej butelki to zaczynam się niepokoić. Więc z wielką radością ujrzałem nasz mostek, przez który przechodziliśmy parę godzin wcześniej. Mostek zwodzony, po którym poruszają się tylko jednoślady i nieliczni piesi. W tym my. Jak teraz sobie przypomnę ten mostek to mnie dreszcze przechodzą. braki w "odeskowaniu" bardzo duże. A te deski które są, pod naporem mojej skromnej wagowo osoby trzeszczały z bólu. Przy czym poręcze występowały sporadycznie. Udało się. Żyję.




To już po "naszej" stronie rzeki. Dziecko śpiące na zapleczu jakiegoś sklepu.

Po takiej wyprawie zasłużyliśmy na małą rozpustę. Najpierw kupiłem butelkę wody a później lody :)
Chyba ze 3 dolary na nie wydałem.

Po lodach wróciliśmy do hotelu. Chwila na plaży, ale już mi się nawet zdjęć robić nie chciało. Następnie basen, bo aż głupio było, że jutro wyjeżdżamy a w basenie nie byliśmy...

O moich "wariacjach" z owieczką w tym basenie nie będę pisał ;) Mieliśmy niezły ubaw. Zwłaszcza jak ją dmuchałem...Zdjęcia tylko trzy, nadające się do publikacji.





Po doświadczeniach z owieczką, no dobra - z koziołkiem, nieco wcześniej niż zwykle udaliśmy się do miasta na naszą ostatnią "wyspiarską" kolację. Po drodze zauważyliśmy, że naszemu przyhotelowemu "reniferowi" przybył pasażer więc jeszcze fotka.









Przed kolacją jeszcze krótki spacer po mieście. Nie wiadomo czy jeszcze kiedykolwiek tam będziemy. Dzieci czują, że ich opuszczamy, bo czule się z nami żegnają ;)


Tego dnia kupiłem sobie pamiątkę. "Oryginalne" Pumy za 5 dolarów. Na plaży późną nocą odbyła się sesja zdjęciowa.

Parę dni później, już w Kambodży, okularki pierdyknęły mi o glebę z wysokości dwóch metrów (znaczy się z mojej głowy) i się nieco sfatygowały. Mam je do tej pory, ale po sklejeniu kropelką raczej nie nadają się do pokazania szerszej publiczności. To wszystko przez Żanetę, która zazdrościła mi takich gustownych Pumek.
Przed nami ostatnia noc na wyspie, jutro rano ostatnie plażowanie a po południu wracamy do Sajgonu.
Dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz